sobota, 28 sierpnia 2010

Virunum – Klagenfurt – Wölfnitz (pisane w trasie, ale później edytowane)

Witam i przepraszam za bledy, pisze w kafejce internetowej w Klagenfurcie, wiec nie ma polskich liter.
Na poczatek, podziele sie moja ogromna radoscia z dotarcia na piechote, sladami bursztynowych kupcow, z Linz, dawnej Lentii do miejscowosci Maria Saal. Gdzie w poblizu znajdowala sie stolica prowincji Noricum. I chce to wykrzyczec duzymi literami: VIRUNUM !
Uradowana ponad miare, prosze Pana, ktory przyjechal z synem na motorze, o "pstrykniecie" videa, w miejscu gdzie stoi ogromny kamienny tron ksiazat Karyntii, znaleziony wlasnie na terenie dawnego Virunum

pisanina w Klagenfurcie, niech jest w oryginale, a ja po prostu opowiem dalej: po ponad 29 kilometrach trasy docieram do miasteczka Maria Saal. I choć w dwóch hotelach nie ma wolnych pokojów, w doskonałym nastroju, czekam na nocleg prywatnie za 30 euro (właściciele byli poza domem). Po wejściu, coś niesamowitego, wspaniały pałacyk myśliwski, dopowiem, że mój tata był myśliwym. W nocy z wrażenia nie mogę zasnąć, a rano od państwa, jak w hotelu dostaję pyszne śniadanie i jeszcze kanapki na drogę. Rano, zaopatrzona w prowiant, ruszam na trasę szosą, równoległą do torów i autostrady, ale przedtem idę jeszcze do pension, gdzie polecono mi tak fantastyczne nocowanie.

Podobne napisy jak „stop tranzytom”, widnieją w innych miejscowościach i na drogach lokalnych. Co jest odzwierciedleniem tego, ile samochodów, zwłaszcza ciężarowych przejeżdża przez małe miasteczka w Austrii. Wygląda to tak, że przez niekiedy wąskie uliczki i rynek, przejeżdżają wielkie ciężarówy.

Z Maria Saal maszeruję do Klagenfurtu, by ulokować się w hotelu i poszukać kafejek internetowych. Docieram koło południa i w towarzystwie młodego małżeństwa z dzieckiem, spaceruję do info-punktu turystycznego. Okazuje się, że internet cafe są dwie, a miasto organizuje dużą imprezę i hotele są zapełnione. Ale spróbuję przenocować za miastem. Jeszcze próbuję, ale nie mogę dodzwonić się do Polaka, mieszkającego tutaj. Jest tak gorąco, że słońce jakby wypalało, choć teraz trochę pada. Jem kanapki, które zamieniły się w „grzanki”. A po tłoku jaki panuje w centrum miasta, siadam w restauracji, napijam się zimnym sokiem i zajadam lodami. Na mapie, w pobliżu rzeka Glan, i na tym odcinku trasy, szlak bursztynowy wiedzie właśnie wzdłuż tej rzeki.

Na wprost restauracji, po drugiej stronie ulicy Feldkirchner Straße, jeden z moich ulubionych tematów, kapitalna remiza strażacka Feuerwehr Kalvarienberg.

No cóż, ruszam dalej. Znów szosą i węzeł na autostradzie, gdzie mogą wjeżdżać tylko auta, więc zaczynam kluczyć gdzieś obok. Jakaś boczna droga do Tessendorf, ale jakby z powrotem w kierunku do Maria Saal. Przejście pod autostradą, Poppichl i nie wiem gdzie jestem. Powrót i gdzieś koło, chyba Lendorf z kolei nad autostradą. Pytam rodzinę na rowerach i droga obok, 

 
 
to w oddali miasteczko Emmersdorf. Po lewej od trasy widać wysokie góry, a obok wiedzie ścieżka rowerowa.

Niby krótka trasa, ale było nie do wytrzymania, powietrze tak jakby „parzyło”. Z obawą zbliżam się do Wölfnitz, czy będzie „zimmer frei” w Gasthof Wölfnitzer Hof. I po prawie 19 kilometrach marszruty jest pokój, z łazienką i natryskiem na korytarzu, w cenie 25 euro. A że po południu zaczęło lać, zdecydowałam się zrobić sobie jeden dzień przerwy w eskapadzie i podjechać autobusem do Klagenfurtu. Aha, podaję tylko kilometry trasy od Maria Saal do centrum Klagenfurtu (nie doliczam „bieganiny” po mieście) i dalej do hotelu w Wölfnitz. Rankiem następnego dnia, jadę do Klagenfurtu powysyłać e-maile, no jak myślicie, oczywiście plecak ma wolne, więc na luzie. 

Kafejka jeszcze zamknięta, więc siedzę w centrum na ławeczce i uzupełniam notatki, delektując się widokiem dorodnych papryczek przy Theatergasse. 

Pracuję od godziny 11.15, do 22.00 i wracam do fontanelli, gdzie naprzeciwko jest przystanek autobusowy. Jest wesoło, bo w centrum wszyscy się bawią na miejskiej imprezie.

 
 
na tle fontanny, children street, jak o sobie mówią niesamowicie fajni chłopacy
 
 
fontanellka na Alter Platz

Po tym jednodniowym urlopie od wędrówki, wróciłam w szampańskim humorze, oczywiście autobusem, ale nie miałam jak wejść. Dopiero babeczka siedząca naprzeciwko w kawiarni, dzwoniła do właściciela do drzwi. I jeszcze miły akcent, czy niespodzianka, jak kto woli, bo za pobyt w hotelu, zapłaciłam tylko 15 euro.


sobota, 14 sierpnia 2010

kontynuacja przedsięwzięcia pieszej eskapady szlakiem bursztynowym, via Norica

ci oto weseli Panowie, będą mi dotrzymywać towarzystwa na szlaku,

 

 

 

 

 

 


                                                                                              miśki wrzucone przed wyprawą, a tytuł oraz tekst pod zdjęciem dodane po eskapadzie: wyruszam, wyjazd z Poznania około dziewiątej, przesiadka w Katowicach. Pociąg jadący do Wiednia, już w Polsce jest spóźniony i tak samo wjeżdża do Austrii. Więc wyprawa zaczyna się trochę nerwowo, czy zdążę na kolejny. Lecz austriaccy kolejarze nadganiają opóźnienie i dociera planowo na wieczorne połączenie do Linz.
W Wiedniu na dworcu niespodzianka, jest Pan fotograf z pisma Polonii Austriackiej „Polonika”, z numerami telefonów do Polaków mieszkających w Judenburgu i Klagenfurcie, przy trasie szlaku.
Wieczorem jadę dalej do Linz i z dworca biegiem do wcześniej zarezerwowanego hotelu, za 26 euro. Lecz tak jak przypuszczałam, hotel, był już zamknięty. I tu podobnie jak w Czechach, w małych - tych na moją kieszeń hotelikach, w nocy zostają tylko goście, a klucze znajdują się w schowku przy drzwiach, który jest otwierany za pomocą kodu. Osoby, które zarezerwowały hotel lub chciałyby w nim przenocować, muszą zadzwonić pod podany przy wejściu numer, aby otrzymać kod. Wybierając numer swoją komórką, coś źle wklepywałam, ale pomógł mi młody człowiek, pracujący w tym samym pociągu do Linz. Chłopak zadzwonił ze swojego telefonu i kobieta podała kod do skrytki, w której był klucz do hotelowego pokoju, dzięki niemu nie stałam po nocy na ulicy. Podziękowałam pięknie breloczkiem z bursztynem.

szlakiem bursztynowym, na piechotę z Linz

Miło mi jest poinformować, iż kontynuując przedsięwzięcie pieszej eskapady szlakiem bursztynowym, dnia 16 sierpnia, wyruszam z Linz, w kierunku Wels. Miejscowości na terenie królestwa Noricum, oddalone od siebie od 20 do 30 kilometrów, stanowiły kiedyś punkty etapowe, gdzie znajdowały się stacje pocztowe i celne.

Linz i bursztynowa fontanella w centrum miasta, a zdjęcie zrobione podczas poprzedniej eskapady, wiodącej z Pragi, trasą wzdłuż biegu rzeki Wełtawy.

Opowiadam dalej (tekst na początku pisany przed wyprawą do Austrii): kolejny odcinek przedsięwzięcia marszruty szlakiem bursztynowym do Aquileia, wytyczyłam jak zwykle, na podstawie publikacji naukowej i mapy z tejże. Starożytna droga norycka służyła najpierw Celtom, a następnie dostosowali ją dla siebie Rzymianie, budując nowe odcinki dróg, tak by wojsko szybciej i łatwiej przemieszczało się na duże odległości. Połączenie wcześniej handlowe, teraz służyło na potrzeby militarne, państwowej administracji no i oczywiście poczty, a przy okazji korzystali również kupcy i podróżni. 

Ksero mapki z drogami w prowincjach rzymskich (fragment):  

Miasta i osady na trasie Linz - Aquileia, stacje postojowe mansio i statio są pominięte:
- w Lentii znajdowało się oppidum celtyckie, Rzymianie natomiast w tym samym miejscu pobudowali kasztel. Stał się on posterunkiem militarnym na granicy cesarstwa, strzegącym przejść przez rzekę Dunaj;
- miasto Ovilava było ważnym węzłem komunikacyjnym północnego Noricum, oprócz szlaku bursztynowego i drogi żelażnej, szła tutaj droga solna;
- od Pyhrnpass, Przełęczy Pyrneńskiej, trasa prowadzi przez najbardziej górzysty odcinek alpejskich Niskich Taurów;
- z kilku odcinków stałych w terenie, wyróżnia się również trasa wzdłuż biegu rzeki Mur, gdzie w pobliżu prowadziła droga do Juvavum;
- miasto Virunum stało się stolicą, po utworzeniu prowincji Noricum,
- do osady Santicum, prowadziła droga wykuta w skale przez Celtów,
- Aquileia, ośrodek obróbki bursztynu i wytwórczości szklarskiej, miasto z portem nad rzeką Natiso, skąd prowadziły szlaki wodne na całe Śródziemnomorze, oraz sześć dróg lądowych. Czyniło to połączenia nie tylko z całym obszarem państwa rzymskiego, ale i z krajami, poza jego granicami.

Pogrygolone notatkami podczas wędrówki, moje „żółte papiery”:

planowane miejscowości: opis trasy wg mapy, czyli tradycyjne ściągi, by orientować się w terenie (zamiast gps)





niedziela, 21 lutego 2010

Praha, Vysočany – Nehvizdy – Mochov – Starý Vestec – Velenka – Sadská

Moja piesza eskapada szlakiem handlu bursztynem, rozpoczęła się 30 lipca 2006 roku, z hlavního města Prahy. Ale na miejsce przyjechałam dzień wcześniej, rano. Jechałam wieczorem z Poznania do Wrocławia pociągiem, i w nocy do Pragi autobusem. W pociągu ciekawie, gdyż w przedziale jechało też małżeństwo. Na polecenie żonki, „pan” mąż z dwoma plecakami rozsiadł się na trzech miejscach. Do tego biedny „misiu” nie mógł spać i czytał gazetę, więc światło było zapalone, a przy okazji zapewne pilnował plecaków. Z kolei we Wrocławiu na dworcu autobusowym, „wesoło”. Na ławce siedzi Pan, chyba bezdomny, do ławki obok podchodzi drugi i stawia na niej siatkę. Wtedy pierwszy pyta: „idziesz spać ?”.
Rano w Pradze, na dworcu Florenc pomógł mi Czech, który jechał tym samym autobusem. Nie miałam drobnych, Pan bezinteresownie, kupił mi bilet na metro, bym mogła dojechać na dworzec kolejowy. Tam załatwiłam i opłaciłam nocleg w dzielnicy Vysočany – Praha 9. Zanim ulokowałam się w hotelu, w restauracji, w toalecie, zostawiłam świetną mapę Pragi, którą dostałam od mamy. Wróciłam tam metrem później, ale mapy już nie było, także zapodziałam gdzieś długopis.

planowane kilometry oraz mapki na trasę, przygotowane metodą chałupniczą z portalu mapy.cz

Przy przystanku metra, przy ulicy Vysočanská, zupełnie nie wiedziałam w którym kierunku mam się udać by dojść do hotelu, w którym miałam nocować. Pomogła mi Czeszka, którą o ulicę spytałam na przystanku autobusowym. Biegła za mną kawał drogi, by wskazać jak iść w kierunku Hotelu Pivovar. W hotelu, chciałam zadzwonić do Polski, ale zakupiona na dworcu karta telefoniczna, nie pasowała do automatu. Nie miałam też wystarczającej ilości drobnych by dzwonić za monety, i jeszcze pomimo upewnienia się przed wyjazdem w sieci Orange, że nie będę miała problemu z wysłaniem smsa, z mojego POPa , nie mogę wysłać (później okazało się że miałam nieaktualny numer biura wiadomości). Wreszcie rano, około 6.45, wyruszam na trasę. Ulica Freyova, i dalej Poděbradská, której wyjście z Vysočan, wiedzie cały czas pod górę (kupcy musieli się nieźle napocić). Przeszłam pod wiaduktem „ścieżkami wydeptanymi przez miejscową ludność”, zażartowałam sobie (określenie z publikacji naukowej) i troszkę musiałam obchodzić barierki, bo ścieżka skręcała w bok od szosy. Nie polecam marszruty szosą, ze względu na bezpieczeństwo zarówno pieszego jak i kierowcy.
Na peryferiach, pytam o Mochov, czy dobrze idę i wskazuję kierunek. Na to kobieta, że tak i mówi że w pobliżu jest przystanek autobusowy. Ja na to, że idę pieszo, więc ona odpowiada z troską: „joj, to je daleko”. Na obrzeżach Prahy, przy ulicy Ve Žlibku, gdzie znajduje się „park dla psiaków”, robię sobie przerwę. Potem zauważam, że chyba tam zgubiłam kolejną mapkę.

na rogatkach Prahy, droga w kierunku Podĕbrad, natężenie ruchu nie jest duże, idzie się dobrze, do tego dopisuje pogoda

Powoli kończą się zabudowania, zza płotu jakiejś posesji wystają gałęzie z owocami moreli za którymi przepadam, ale nie odważyłam się zerwać a po prawej pole słoneczników. Po około dwóch godzinach marszu, pełna entuzjazmu, robię sobie kolejną przerwę na posiłek w miejscowości Nehvizdy.

miasteczko, gdzie może kiedyś zatrzymywali się bursztynowi kupcy

Planowanym miejscem postoju miał być Mochov, około 20 kilometrów od wyruszenia. I już pierwszy dzień schody, nie było noclegu w hotelu za 250 koron, a w innym kosztował 900 koron, więc maszeruję dalej trasą planowaną na następny dzień. Jest bardzo gorąco, pot zalewa oczy, do tego boli biodro i ramię, co jakiś czas zsuwam plecak niżej, który pomimo iż jest lekki niesamowicie „grzeje”. W miejscowości Starý Vestec, sprzedawca w sklepiku mówi, że w Velenka, a potem że w Kersk, jest jakiś motel, lecz po drodze była tylko restauracja.

przed Velenka

Przewidywałam, że będę musiała czasem zmienić trasę, lub miejsce postoju, na co przygotowałam się opcjonalnie, miałam ze sobą nawet śpiwór i karimatę, ale nie przypuszczałam że rzez tyle kilometrów, nie będzie żadnego noclegu. Ponad jedenaście godzin marszu i wreszcie w Sadská, dobrzy ludzie wskazali drogę do hotelu Modrá Hvězda, na krańcu miasta, w bok od wytyczonej trasy. Nocleg 315 koron, a że automat telefoniczny, „był gdzieś na mieście”, w hotelowej piwiarnio – restauracji pozwolono mi z niego skorzystać. Dodatkowa ilość kilometrów, zmęczenie, powodują, że na następny dzień planuję tylko 11 kilometrów marszu do Podĕbrad.
I trasa z Praha do Sadská: wg moich wyliczeń metodą „chałupniczą”, czyli mierzenia linijką na mapie: 34,5 kilometra, wg Google Maps: 38,17 kilometrów.